środa, 27 stycznia 2016

Prolog...




Dziś proponujemy Wam próbki literackich talentów naszych gimnazjalistek :)
Zapraszamy!


"Uspokój się Violett. Nic im nie jest, nic im nie jest!"

Długowłosa blondynka o silnie szafirowych oczach, na której twarzy zaczęły pojawiać się zmarszczki, szła korytarzem. Nie, ona nie szła. Ona biegła...

Zaraz po usłyszeniu krzyków oraz ostrzegawczego głosu męża, który nakazał jej, aby została w pokoju, po czym sam, jako Król wyszedł, by pomóc swoim ludziom, wybiegła, sprawdzić, co z dziewczynkami. Z jej ukochanymi, siedmiomiesięcznymi księżniczkami.

Wydawałoby się, że to zły sen. W jednej chwili było tak spokojnie, a w drugiej nastał chaos... Biegła dalej, mijając posągi, ciemne, ledwo oświetlone korytarze, błagając w myślach, by wszystko było dobrze. Doskonale go znała. Wiedziała, że dla niego, dla nich, nic się nie liczy. Przypomniawszy sobie o tym, przyspieszyła jeszcze bardziej.

W końcu, potykając się kilkakrotnie, dotarła do pokoju małych, który znajdował się po prawej stronie, na końcu korytarza. Mogłoby się wydawać dziwne, że jej sypialnia znajdowała się tak daleko od ich sypialni, ale jej mąż, król Auxilium - Dinnaroth, nie chciał, żeby dziewczynki męczyły go płaczem w nocy.

To chyba bolało ją najbardziej - taka świadomość, że nigdy nie zostaną prawdziwą rodziną. Nigdy Tianathe i Nessta nie zostaną pokochane jako owoc normalnego związku.

Kobieta ostrożnie uchyliła drzwi. Nie zaskrzypiały. Violett pamiętała, żeby oliwić zawiasy co parę tygodni. Teraz się to opłaciło. Wślizgnęła się do środka, nie czyniąc żadnego, choćby najmniejszego, hałasu. Podeszła do podwójnej kołyski i odetchnęła z ulgą.

Dwie małe dziewczynki spały wtulone w siebie, uśmiechając się. Niby takie same, a jednak różne. Jedna o promienistej twarzy, krótkich włoskach, jaśniejących do koniuszków i srebrnych oczach, a druga bledsza, z oczami przypominających przydymioną stal i włosami ciemniejącymi do dołu. Obie były śliczne i od urodzenia trzymały się razem. Nawet ich kołyska musiała być złączona.

- Są przepiękne, prawda? - rozgrzmiał basowy głos. W bujanym fotelu, stojącym w cieniu, za kobietą, siedział dobrze zbudowany mężczyzna. Miał piękne, czarne, średniej długości włosy, które przeplatało kilka siwiejących pasm. Ubrany był w czarny dopasowany t-shirt, skórę i również czarne, luźne jeansy. Na jego twarzy natomiast, widniał krzywy uśmiech.

- Mowgan... - szepnęła kobieta, cofając się w kierunku kołyski, jakby chciała zasłonić ją własnym ciałem. - Czego chcesz? - do jej głosu znowu wdarło się zdenerwowanie i niepokój.

- Mnie też miło cię widzieć, Violett - jego głos ociekał ironią. - Odwiedzam córeczki - wyszczerzył się. - Nie zaprzeczysz. Podobne są do tatusia.

- Tylko jedna...

- Nieprawda Vi. Obie należą do mnie.

- Żadna z nich nie jest twoja - odpowiedziała chłodno, odzyskując rezon.

- Tak sądzisz? - podniósł się i kręcąc głową, ruszył w jej kierunku. - Ja mam inne zdanie.

Ona wtedy jeszcze bardziej zasłoniła córeczki swoim ciałem.

- Nic nie możesz zrobić! One są żywymi istotami, nie rzeczą! - jej głos był zimny jak nigdy, jednocześnie jej ręce, mocno zaciśnięte na poręczy łóżeczka, drżały niepokojąco. - Potrzebują bezpiecznego domu, a nasz taki jest...

Tamten w odpowiedzi tylko się roześmiał i podszedł bliżej. Teraz odległość między nimi wynosiła zaledwie kilkadziesiąt centymetrów i wciąż malała. Kobieta stała nieporuszona, przynajmniej na taką chciała wyglądać.

Mężczyzna zbliżył się jeszcze bardziej. Teraz dzieliło ich kilka centymetrów... Mowgan przekręcił lekko głowę w prawo i westchnął. Odsunął się trochę i rzekł.

- Nadal sądzisz, że to co zrobiłaś, było błędem?

- Oczywiście. Tamta sytuacja nie powinna mieć miejsca... i nie będzie mieć więcej - popatrzyła mu prosto w oczy, jakby z satysfakcją? - Zamierzam je wychować tak, jak uważam za słuszne. Z dala od ciebie i twojej nienormalnej świty.

Kobieta widocznie chciała coś dodać, lecz czarnowłosy jej przerwał, z wyraźnym niezadowoleniem i grymasem na twarzy. 

- Oddaj mi jedną z nich, a nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Jeżeli nie zrobisz tego po dobroci, to zabiorę ci ją siłą.

- Jak śmiesz mi coś takiego proponować?!

- Nie chcę ci nic zrobić... nawet jeżeli tego nie widzisz, nadal jesteś dla mnie ważna. A propozycja, którą ci złożyłem szesnaście miesięcy temu, nadal jest aktualna.

- Moje zdanie też pozostaje takie samo. Nigdy nie uwierzę w twoją cudowną przemianę po tym, co zrobiłeś - popatrzyła na niego przeszywającym wzrokiem.

- Niby co takiego zrobiłem?! - wrzasnął, a kiedy zobaczył, jak dziewczynki się poruszyły, dodał ciszej. - Nigdy cię nie skrzywdziłem. Nigdy nie chciałem, żebyś odeszła. To była twoja decyzja.

- Dobrze wiesz, że my nie możemy dołączyć do was! Wiesz, co się wtedy dzieje!

- Trzymalibyśmy się z daleka.

- To nic nie da Mowgan. Tutaj jest tego owoc... - spojrzała na córki.

Mężczyzna złapał ją delikatnie za rękę, zbliżając się i składając subtelny, ale wyrażający wiele uczuć, pocałunek. Violett nie odsunęła się, nie zrobiła nic, żeby go zatrzymać, nie wyczuwając tajemniczego uśmiechu mężczyzny.

- W takim razie i tak muszę zrobić to, po co przyszedłem. Wybacz Vi.

Zanim kobieta się zorientowała, w kołysce znajdowała się tylko Tianathe. Obok niej leżała jedna, samotna, czarna orchidea. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz